niedziela, czerwca 04, 2006

Rozmyślania za kierownicą nr 23 - Trzy skarby nieodzowne do życia

Bez taniej, uczciwej i fachowej pomocy trzech rodzajów lekarzy, nie sposób się obejść w dzisiejszych czasach! Najważniejszy oczywiście jest lekarz domowy, taki co potrafi wyleczyć, a nie tylko wypisywać skierowania i recepty; drugi (jeśli posiadamy zwierzęta), to weterynarz, który pomoże i przy okazji nie zedrze skóry z opiekuna czworonoga; no i istotny trzeci – lekarz samochodów, szczególnie ważny dla posiadaczy starych aut. Niestety, wszyscy oni drogo cenią swoją, nie zawsze skuteczną, pomoc.

Tak się złożyło, że ostatnio przyszło mi korzystać z usług wszystkich wymienionych wyżej lekarzy. Bez entuzjazmu. Na lekarzy ciał moich kotów (bo dusze zwierząt leczą jak do tej pory głównie na pokazach w telewizji), wydałyśmy z córką w ostatnich miesiącach $1000. Niestety, leczenie nie zawsze zakończyło się happy endem. Natomiast moja, choć darmowa, bo przez medicare lekarka, zamiast osłuchać, opukać, wymacać itp - unikając fizycznego kontaktu z pacjentem - wysłała mnie na wiele zabierających cenny czas badań, oraz do specjalistów (wiadomo, że nie bezcennych).

Jedynie Pan Bóg wysłuchał mojej prośby, żeby naprawa naszego ślicznego staruszka w dobrym stanie: Volvo 760 GLE tanio kosztowała - bowiem nie kosztowała nic! Mechanik stwierdził, że leczenie wyniosłoby ponad dwa tysiące, więc lepiej jeśli kupimy sobie młodsze auto. Z czym ciężko mi się pogodzić jako, że pokochałam nasz seledynowo-srebrzysty czołg, który choć ciągnie jak smok, to jednak ma mocną i nierdzewiejącą karoserię - co jest szczególnie ważne dla mieszkających nad oceanem, do których się zaliczamy. Przy tym motor - jak to Volvo - ma nie do zdarcia, choć nie dbamy o niego zbyt gorliwie.
Dobry lekarz, weterynarz i mechanik samochodowy - trzy największe skarby, niestety przeważnie nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika!

A jeszcze parę lat temu żyłam sobie z nadzieją, że gdy coś mnie zegnie, mój lekarz choć w części pomoże! Niestety, tak się złożyło, że dwóch naszych polskich lekarzy zmarło, gdyż należeli do starej gwardii. Starej, a więc kierującej się długoletnim doświadczeniem, oraz pesymistycznie wierzącej, że choroby same się nie wyleczą, tylko należy je prawidłowo rozpoznawać i aplikować skuteczne medykamenty. Młodej gwardii lekarzy się obawiam, bowiem będąc starą pesymistką, nie mam zaufania do beztroskiego optymizmu. Szczególnie po ostatnich doświadczeniach.
Być może także dlatego, że patrzę na świat przez krzywe okulary: gdy spojrzę w bok, kwadraty stają się rombami, a klawiatura keybordów w łuk się wygina. Efekty te oglądam za sprawą świeżo upieczonej okulistki, która z drżeniem sprawdzała moje oczy. Podejrzewam - że byłam jej pierwszą pacjentką po skończeniu studiów. I tylko z uwagi na to, z poświęceniem nadal używam do czytania okularów ze specjalnymi efektami, dziękując Bogu, że nie zepsuły mi wzroku doszczętnie i mając nadzieję, że młoda się wyrobi.

W poważniejszych sprawach boję się jednak tych, dla których mogę być pierwszą z zaliczanych praktyk. Rozumiem, że ktoś musi, ale z premedytacją i egoistycznie wybieram lekarzy z doświadczeniem, bo np. gdy dawno temu, z zapaleniem ucha zgłosiłam się do blisko mnie praktykującej, młodej Azjatki, przystawiła mi latarkę do ucha i stwierdziła radośnie:
- Cha, cha, cha! Tak ci spuchło, że nic nie widać!
Po czym zapisała kropelki. Gdy wiele dni nie pomagały (z powodu opuchlizny nie wpływały do środka), zgłosiłam się do doświadczonego, znającego język polski lekarza, który zastosował starą, dobrą metodę: wepchnął mi w ucho sączek z czarnej maści na 24 godziny i tyle trwała infekcja - po interwencji znającego się na swojej profesji. Tak w skuteczność jego metod uwierzyłam, że odtąd został naszym rodzinnym lekarzem.

Mogłam więc spać spokojnie, będąc pewną, że w razie czego będę prawidłowo leczona. Niestety, parę lat temu, dwaj nasi lekarze ze starej gwardii zmarli. Inni polscy i skuteczni specjaliści praktykują dość daleko lub bardzo daleko. Dodatkowo: trzeba zapisywać się na wizyty, czasem w bardzo odległych terminach, co jak wiadomo, w razie piorunującej choroby może spowodować, że zgłosimy się na wizytę w postaci duchowej.

Natomiast przyjmujący w pobliżu i bez zapisywań lekarze przepisują leki, o które prosimy (wszak sami najlepiej wiemy co nam pomaga), lub leczą nas optymistyczną wiarą w cuda, jak pewien młody, greckiego pochodzenia lekarz - gdy przyrząd do pomiaru ciśnienia rozdzwonił się, bo miałam 200/100 odprowadził mnie do drzwi przyjaźnie głaszcząc po ramieniu i zapewniając: ”Nie martw się, wszystko będzie dobrze!”
Przyznam, że lekarze pogotowia w szpitalu, do którego nocą, tego samego dnia (z ciśnieniem 210/110) przywiozła mnie karetka, nie byli zachwyceni optymistyczną metodą leczenia i nie mogli zrozumieć, dlaczego nie dostałam pigułki na doprowadzenie mnie do stanu niewybuchającego.

A tylko raz, spotkanie z lekarzem optymistą było baśniowo optymistyczne. Choć specjalnie mi nie pomogło (bo na grypę oprócz leżenia w łóżku nie ma lekarstwa), to samo zjawisko było niezwykłe! Przede wszystkim okazało się, że istnieją lekarze, którzy przychodzą do domu pacjentów za darmo! I do tego jacy lekarze! Już jak wbiegał po schodach, przed nim wpadł do mojego pokoju oszałamiający zapach dobrych perfum. A sam lekarz wyglądał jak książę z bajki z tysiąca i jednej nocy, a nie jak zwykły medyk nie kasujący $250 za domową wizytę. Był młody, przystojny, wysoki, czarnooki, z prostymi, czarnymi włosami spadającymi na ramiona, w eleganckim czarnym płaszczu midi, z elegancką walizeczką, z której wyjął słuchawkę, dokładnie mnie osłuchał, zajrzał w gardło, zapisał lekarstwa i dopiero wtedy, z olśniewającym uśmiechem oświadczył, że wyjdę z tego i żebym się nie martwiła. Wyszłam, choć długo to trwało, ale także dość długo zostało mi pozytywne przeświadczenie, że nie każdy piękny i sympatyczny młody człowiek pragnie zostać gwiazdą filmową. I że są też młodzi i piękni jak anioły, którzy na codzień pomagają zwykłym ludziom.

Choć, jak z podanych poprzednio przykładów widać, leczenie metodą optymistyczną może zakończyć się pesymistycznie. Dlatego lepiej nie dowierzać, oraz nie iść na łatwiznę - czasem opłaca się dalej pojechać.
Przekonałyśmy się o tym obie z córką, gdy weterynarz, najbliżej przyjmujący, namówił nas na operację naszego ukochanego kota, która miała absolutnie pomóc i kosztować $600. Kosztowała $2000 i absolutnie nie pomogła. Zszyty na okrętkę od góry do dołu nieszczęśnik, jeszcze ciężej po niej chorował i jak podejrzewam, właśnie operacja go wykończyła. W tym wypadku też miałyśmy pecha, bo nasz doskonały wet, który do tego był wyjątkowo uczciwy (brał połowę honorarium innych weterynarzy, a niektóre wizyty były bezpłatne) akurat wyjechał do swojego rodzinnego kraju - na Węgry i nigdy nie wrócił. Jego praktyka długo stała pusta i opuszczona. Do dziś, straty tego wspaniałego lekarza nie mogę odżałować! Naszym kotom kilkakrotnie ratował życie. Mając zaliczoną wieloletnią praktykę i kochając swoich pacjentów, z góry wiedział co pomoże, a czym nie warto męczyć starego zwierzęcia, bo był zwyczajnie uczciwym człowiekiem.

Dobrego lekarza od samochodów nie mam w ogóle - od wielu lat. Specjaliści od Volva żądają nierealnych sum, więc nawet do nich nie telefonuję, natomiast ci od zwyczajnych aut nie potrafią zreperować Volva lub warsztaty ich mieszczą się zbyt daleko. Źle więc wychodzę na miłości do solidnych, europejskich automobilów!

A jest to już nasze szóste, w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat Volvo, bo tylko raz dałam się namówić znajomemu dilerowi na Magnę, na której w szybkim czasie straciłam prawie dziesięć tysięcy dolarów. Bowiem znajomy sprzedał mi Magnę z pamiętnej serii ułomnych Magn, dodatkowo z cieknącym silnikiem, który zaraz wysiadł, zepsutym gaźnikiem, który na czarno gaził, oraz skrzynią biegów, która mimo wymiany czarnego oleju na różowy, migiem przestała biegać. Znajomy dobrze wiedział, że jako baba – niemającapojęciaomechanicesamochodowej – najlepiej nadaję się do wtrynienia starego grata. Pieniądze straciłam, lecz cóż to w porównaniu ze zdobytym doświadczeniem! Bowiem nigdy już nie zaufam przyjacielowi - polskiemu dilerowi. Co więcej, nigdy nie zaufam jakiemukolwiek dilerowi, tym bardziej, że auta kupione prywatnie mniej się psują i taniej kosztują.

Prawdopodobnie też już nie kupię kolejnego starszawego Volva, bo przy cenie benzyny, która niedługo dojdzie do $2 za litr (skutki wygranej wojny w Iraku), na tak drogie auto nie będę mogła sobie pozwolić. I pewnie zdobędę się na auto dość młode, tandetne i optymistyczne, czyli wymagające lekarza z dobrej starej gwardii, nie czyniącej cudów, tylko odwalającej konkretną robotę.

Ponieważ bez lekarza, weterynarza i mechanika samochodowego nie da się żyć w dzisiejszych czasach, ogłaszam, że: poszukuję lekarza, który mnie wyleczy, czy chociażby zaleczy, okulisty, który przepisze okulary, przez które będę widziała lepiej niż bez; weterynarza, który pomoże moim kotom stawiając prawidłową diagnozę i stosując jedynie konieczne zabiegi - przy tym biorąc tyle, ile naprawdę się należy; no i mechanika, który będzie reperował nasze kolejne, niezbyt młode auto, poprawiając tylko to, co zepsute i licząc rzeczywiste ceny części i przepracowanych godzin.

Wszystkich, którzy znaleźli te trzy nieodzowne do życia skarby, błagam o wiadomość. Nie bądźcie egoistami - podzielcie się! W zamian obiecuję, że będę Wam wdzięczna do grobowej deski, co w takim wypadku może oznaczać nie tyle bezgraniczną, co dłużej trwającą wdzięczność.

Akcent Polski nr 4 - 2006r

__________________________________________________________