sobota, czerwca 24, 2006

Nie dajcie się zwariować! nr 7 - BEŁKOT: MEDIALNY I LITERACKI

W 2 nr (2006r) Akcentu Polskiego zamieszczono felieton prof. dr hab. Piotra Jaroszyńskiego pt. Kultura, a odziaływanie mediów. Autor zaczyna od dominacjii mediów w dzisiejszych czasach.
O czym nie mówią media, tego nie ma lub to się nie liczy.(....). I - Trzeba być ciągle przytomnym na umyśle, aby nie ulec medialnej psychozie. Profesor przypomina, że dziennikarze muszą być wiarygodni, ponieważ mają ogromny wpływ na nasze życie. Co widać chociażby w ślepej nagonce mediów na nowy rząd w Polsce. Praktycznie nie zdążył on nawet zacząć naprawiania błędów poprzedników, a - To jest największa pohrrrrrrażka, kompromitacja tego rządu! – z satysfakcją, co i raz przygryzają w mediach ci, co nie potrafią przegrywać z godnością i którym zależy na zaspokajaniu ambicji, a nie na dobru Polski.

Dalej, autor w.w. felietonu przechodzi do rozważań nad językiem mediów, który nierzadko jest bełkotem. Dla mnie osobiście, najbardziej irytujące są dwa bełkoty: poetycki (wiadomo!) i pragmatyczny - czyli mający treść niezrozumiałą, acz udającą głęboką znajomość tematu.

Kiedyś usłyszałam w dzienniku Oto Polska jeszcze inny przykład bełkotu, typu pojęcianiemamcomówię: Temu pacjentowi chirurdzy przeszczepili palec ze stopy (jego własnej – dop. E.C.), na kciuku ręki. Po co przeszczepianoby palec nogi do ręki? A to wynika z treści podanej przez spikerkę. Domyśliłam się, że pobrano tkankę ze stopy, żeby podreperować kciuk. W każdym razie dziennikarka zabełkotała zdrowo - pewnie bo rzecz dotyczyła medycyny.

Do bełkotu innego dziennika - Kalejdoskopu z Polsatu tak się przyzwyczailiśmy, że stał się dla nas wręcz naturalnym językiem polskich mediów. I nawet jakby brakuje nam już skasowanych dowcipnych przebitek filmowych, np. gdy mówiono o kłótni w sejmie, pokazywano naparzających się kowbojów wyciętych z amerykańskiego westernu lub stado galopujących koni.
Zaś o wpływie mediów na człowieka zwyczajnego niech zaświadczy czołówka tego dziennika, z błogosławiącym australijską Polonię Michaelem Jacksonem – wszak oglądamy ją z zachwytem, czekając cały tydzień!

W podanej, w niezrozumiały sposób, wiadomości o ciekawostce medycznej, dziennikarka Oto Polski użyła słów rdzennie polskich, natomiast bełkot pragmatyczny polega na magazynowaniu w prostej treści niemożliwej wprost ilości obcych słów. Bo chcemy udowodnić, że je znamy! I wtedy felietony stają się pełne impresji i dygresji – stwierdził jeden z polonijnych radiowców. Żargonu służbowego używamy natomiast, żeby się wykazać inteligencją - jak polska policjantka, która zdając sprawozdanie z zamieszek chuligańskich oznajmiła, że ...nie doszło do rozwiązania siłowego...

Przerażająco-optymistycznego bełkotu czasów komuny, na szczęście niewielu czytało i słuchało. Gorzej jeśli pobrzmiewa on w polonijnych kręgach, bo wciąż komunistycznie bełkocze były dziennikarz, piejący niegdyś o rozwoju socjalizmu w Polsce. Zwroty wykute w dobrej, starej szkole tak mu weszły w krew, że żadne antybiotyki nie są w stanie ich zabić! Nawet w mowie potocznej używa komunałów z czasów, kiedy to wszystko osiągaliśmy ...wspólnem wysiłkiem ządu i społeceństwa... (cytat ze Strasnej zaby K.I.Gałczyńskiego)

Natomiast w polonijnych radiach panuje bełkot imprezowy. Szczególnie, gdy audycja nieprzygotowana, temat rzucony tuż przed, a należy coś poględzić przez najbliższą godzinę. Podpowiadam, że lepiej napisać, niż pleść. A lepiej napisać i się z tym przespać, a jeszcze lepiej odczekać z tydzień, bo przed mikrofonem wypada się gorzej niż u cioci na imieninach. Przy tym słuchacz to zimny drań, który wysłyszy każde przejęzyczenie, nielogiczność, dziurę, dukanie, masło maślane, a nawet to, co nie zostało powiedziane. I wykpi, bo sam nie musi tego robić.

Ględzenie o niczym można przeżyć, groźne jest jednak, gdy dziennikarz uważający się za wybitnego, bywa niezrównoważony psychicznie. Z kompleksem niższości połączonym z kompleksem wyższości (z dużą domieszką agresji), lepiej się publicznie się obnosić - bo się wyda! Oto wrażenia po przeczytaniu na witrynach internetowych wystąpień dwóch aktywistów RN: ciągną się jak papier toaletowy upaprany nawozami sztucznymi i naturalnymi. Brakuje logiki, ciągłości tematów i końcowej puenty – chaos plotących co im się przypomni, z nienawiścią obluzgujących przeciwników. Prawdziwe fakty toną w bagienku. Przebrnięcie przez tę „tfurczość” jest jak brodzenie w kloace (tylko, kto by tam właził?) i jedynie obrażeni przez tych panów wyszukują szczegóły, żeby zgłosić do sądu.

Natomiast bełkoczącym poetycznie podpowiadam, że sprawy pozornie nielogiczne muszą być przedstawione absolutnie logicznie. No i styl! Przybyszewskiego nie sposób dziś czytać, także niektórych utworów Żeromskiego (np. Wiatru od morza). Ich treści mogłyby zainteresować dzisiejszego czytelnika, gdyby napisano je bez sztucznej egzaltacji, bo wyrażone prostym stylem uczucia odbiera się świeżo po stu, dwustu latach.

Wracając do pisania: najlepsi piszą bez fusów - nie pluje się ich twórczością, ani się nią nie dławi. Ich styl jest kolorowy i bogaty, ale naturalny jak natura – która choć niewiarygodnie urozmaicona, jest spójna i logiczna.

Na koniec coś modnego w Polsce. Z opóźnieniem zaliczyłam (chyba?)powieść sławnej w Polsce młodej pisarki Doroty Masłowskiej Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, którą przeleciałam, bo chciałam wiedzieć, co to za przebój.
I oto wniosek po: jest to śmietnik pomysłów rozwleczony na kilkaset stron. Za dużo wszystkiego: przenośni, snucia myśli na zasadzie przekazywania pałeczki sztafetowej, papierowych postaci. Jeśli ktoś ma cierpliwość na szukanie skarbu w śmieciach - proszę bardzo, innym nie polecam. Nie uważam też, że styl, gdzie co chwilę rzuca się k...i, ch...i, p...niem, jest stylem oryginalnym. Przeciwnie, jest prozaicznie powszechny. Sama często (w mowie potocznej) używam tych słów, co nie znaczy, że dodają one barwy i wyrazu twórczości literackiej. Szczególnie, gdy pod nimi nic nie ma.

Bo książka właściwie nie ma treści: słaby Silny bohater, opowiada żargonem modnym wśród pewnej grupy młodzieży w Polsce, jak wegetował, kopulował, ćpał i bodajże źle skończył. Czyli jest to historia tragiczna. Ale nie wstrząsa! Gubi się zasypana śmieciami stylu slangowego. Czarowi tej śmieciarni ulegli krytycy, choć zastanawiam się, czy byli w stanie przeczytać książkę słowo po słowie?

Polska pisarka powinna przeczytać autobiografię niemieckiej narkomanki: My dzieci z dworca ZOO, która jest opowieścią wstrząsającą, bo prawdziwą i napisaną bez wygłupów. Jej autorka zmarła na aids.

Masłowska napisała Wojnę... mając lat szesnaście i ta jej pierwsza książka przypomina pokój nastolatki od lat nie sprzątany. A szkoda, bo ma interesujące pomysły, jak chociażby ten: Ja mówię (do diabłów - dop. E.C.): proszę, możecie mnie wziąć, ja już siebie nie chcę.

Przy lekturze powieści(?) byłam zafascynowana jedynie tym, że przetłumaczono ją na dziesięć języków. Co za kolosalne poświęcenie tłumaczy!
I tu jest pies pogrzebany, bo raczej powinnam przejąć się problemem młodzieży nie mającej żadnej motywacji do życia i zabijającej się narkotykami; oraz istotnym faktem: czy Silny przeżył, czy też poszedł tam, gdzie go chcieli wziąć, gdy już (jak autorka i również bohaterka tej książki) siebie nie chciał.

Akcent Polski
__________________________________________________________