sobota, października 22, 2005

Rozmyślania za kierownicą nr 15 - Dzisiejsze prawa autorskie - czyli pies ogrodnika

Czasami przejeżdżam ulicami sydnejskiej dzielnicy Woolahra, na których korony rosnących po obu stronach wiekowych drzew, splatają się wysoko tworząc cieniste korytarze, pod którymi jedzie się z przyjemnością. W kojącym chłodzie, bez rażących w oczy promieni słońca. Nawet wydaje się, że jest tam lepsze powietrze, gdyż zieleń pracowicie wchłania spaliny samochodowe.

Za to jesienią i zimą, gdy całkowicie opadną liście, można podziwiać jeszcze jedno dzieło Stwórcy: misterną koronkę z gałęzi, gałązek i gałązeczek, których na jednym wielkim drzewie potrafią być miliony. Zresztą to nie jedyny cud boski, którym nie tylko wolno się zachwycać, ale też opisywać, fotografować, kręcić kamerą, malować, a obecnie, nawet genetycznie przerabiać.

Stworzyciel bowiem nie wprowadził praw autorskich. Chciał, żebyśmy dowolnie korzystali, oraz podziwiali Jego dzieło za darmo. Dzisiejsze prawa autorskie, to wymysł istot niedoskonałych.

Prawo autorskie jest koniecznością, bo broni przed kradzieżą dzieł i pomysłów. I takie - uczciwe i logiczne, wystarczało ludzkości, aż do dwudziestego wieku.

Zaś dzisiejsze prawa autorskie nie tyle chronią autora, co dają zarobić tony szmalu osobnikom uzdolnionym w powielaniu i sprzedawaniu wytworów artystów. Oczywiście nie tym maluczkim, którzy naprawdę to robią. Także nie wykonawca i nie autor zarabia najwięcej – dostaje niższe niż dochód ze sprzedaży, tantiemy. Główny zarobek przypada producentom, właścicielom wielkich biznesów. To głównie ich interesów bronią, te wszędzie zamieszczane ostrzeżenia: nie wolno kopiować, puszczać w radiu, czytać publicznie…

Czy jest to korzystne dla kogokolwiek? Wątpię. Przykładem chociażby nowe zasady obowiązujące w polskich rozgłośniach, o czym wspomniała, w wywiadzie zamieszczonym niedawno w sydnejskim Expressie Wieczornym, Maryla Rodowicz.
Obecnie, nie wolno tam prezentować piosenek za darmo, więc najnowsze (czyli najdroższe) nagrania nie są reklamowane i z tego powodu płyty sprzedają się słabo. A słysząc w radiu stare kawałki, naciska się wyłącznik. Czyli - błędne koło chciwości!

Nie bronię piractwa zarobkowego, które oczywiście jest przestępstwem, lecz nie dajmy się zwariować! Gdy ktoś skopiuje płytę, przegra film z telewizji, wytnie z pisma fotografię, przepisze fragment książki – to znaczy tylko, że autora doceniono, a jego dzieło dotarło do ludzi. Straty związane z prywatnym kopiowaniem są minimalne, a i tak większość woli posiadać oryginały.

Ja sama nie piszę dla pieniędzy, tylko dla czytelnika. Fakt, że ktoś skopiuje moje pisanie, może napawać mnie tylko zadowoleniem. Miałabym jednak zastrzeżenia, gdyby moje teksty podpisano cudzym nazwiskiem.

Mam też uzasadnione pretensje do tych niezręcznych korektorów, którzy zmieniając użyte przeze mnie słowa, lub fatalnie przekręcając zdania - zabijają trafność sformułowań! Autor wysyłający utwór do redakcji jest bezbronny, bo nie wie w jakim stopniu korektorzy mogą mu popsuć tekst, po czym podpisać jego nazwiskiem! (To właśnie w takich wypadkach powinno ingerować prawo autorskie.)

Ale o tym, jak prawa autorskie mogą osiągnąć szczyty nonsensu i zachłanności, świadczy cała strona przepisów copyright dotyczących książki Clarissy Pinkoli Estes “Biegnąca z wilkami”.
Sama książka nie wzbudziła we mnie takiego zachwytu, żebym akurat chciała je łamać. Moim zdaniem jest nudna. Z trudem przeleciałam przez 550 stron dociekań, które wcale mnie nie zainteresowały. Gorzej, które uważam za dopasowujące się tylko do nielicznych kobiet. Smutne, że na płodzenie teorii o wąskim zakresie, ktoś stracił 21 lat!

Protestuję przeciwko zaliczeniu wszystkich kobiet do jednego gatunku. Absolutnie nie czuję się - pokrewną autorce - dziką kobietą pochodzącą od wilczycy! Walczącą o byt i pilnującą interesów stada.
Jeśli już musiałabym zaliczyć się do zwierząt (choć wcale nie chcę się poddawać takiej kwalifikacji i bez niej należąc do najbardziej krwiożerczych bestii - jakimi są ludzie), zaliczyłabym się do kocic, które nie lubią stada, walki i żyją jak im się podoba. Są troskliwymi matkami, ale niekoniecznie troskliwymi partnerkami. (Choć przyznam, że często widziałam przejawy niewiarygodnego oddania i poświęcenia kocicy w obronie samca.)

A już zupełnie nie zgadzam się z tłumaczeniem sensu bajek – jest to sprawa indywidualnego zrozumienia. Analiza na modłę podaną w książce, potrafi obrzydzić najpiękniejszą baśń. I zastanawiam się, czy ci, co okrzyknęli książkę bestsellerem, nie postępują jak w bajce Andersena o nagim królu.

Zresztą, nie będę roztrząsać treści, której nie lubię, bo rozważam prawa autorskie. A prawa ustanowione przez wydawcę omawianej książki przeczytałam z jeszcze większym oporem niż jej filozofię! Żeby przekazać prawdziwy obraz, muszę cytować. (Chyba mi wolno?… Nie słyszałam, żeby ustanowiono prawa autorskie dotyczące cytowania praw autorskich…)

Znalazłam tam takie oto absurdy: „Żaden fragment tego dzieła nie może być w jakiejkolwiek formie przytoczony, skopiowany, streszczony, zacytowany, bądź zaadaptowany bez wcześniejszej pisemnej zgody.” Bzdura! Kto będzie załatwiał pisemną zgodę, żeby zacytować zdanie, lub w rozmowie streścić urywek z książki i kto będzie wyłapywał takich co to zrobią i wsadzał ich do więzienia? Poza tym, chyba korzystniej jest dla książki, gdy się na jej temat dyskutuje? (Święte milczenie – to także pogrzeb.)

Wobec takich zakazów, nie wiem, czy mi wolno (ale zaryzykuję!) - bez pisemnej zgody autorki i wydawcy - wyrazić opinię, że książka mi się nie podobała? A przecież, chociaż w taki sposób, to jednak robię jej reklamę?…

To jeszcze nie wszystko! W książce są umieszczone znane bajki. Oto jak wydawca, usprawiedliwia się z tego zrzynania: „Baśnie, wiersze i tłumaczenia zawarte w „Biegnącej z wilkami” są oryginalnymi utworami autorstwa dr.Estes.” Czyli, pani ta „pożyczyła” sobie cudze tematy, przekręciła po swojemu i wtedy to już nazywa się „jej twórczością”. A dlaczego? Cytuję: „Są one rozszerzeniem krótkich wierszy, piosenek i opowieści przekazywanych w oryginalnych językach i stylach jej tradycji rodzinnej. Wersje te są chronione prawem autorskim i nie są własnością publiczną.”(!)

Po czym (uwaga!) dodaje: „…inne wersje niektórych baśni…” (tu przytoczono tytuły tak znanych jak „Dziewczynka z zapałkami”) „…można znaleŸć w zbiorach braci Grimm, Andersena, Perraulta.” Sugerując tym samym, że C.P.Estes ma takie same prawa do tych tematów, jak autorzy pierwotnych wydań; bo według niej, wymyślili oni tylko „inne wersje” zamieszczonych w „Biegnącej…” bajek.

Oczyściwszy ten tekst z prawnych sformułowań, pojmiemy, że z niewyjaśnionych powodów dr.Estes ma specjalne przywileje. Bowiem, ściągnąwszy pomysł od Andersena (który podobno nawet znał pierwowzór bohaterki swojej bajki – dziewczynkę, która zamarzła próbując ogrzać się zapałkami) i przekręciwszy go na swoje kopyto – plagiatu nie popełniła! A tylko czerpała z wersji „tej samej historii” przekazanej jej przez rodzinną tradycję! (Nie mając żadnych dowodów, że jej rodzina była pierwsza!)

Natomiast gdyby ktoś zrobił to samo z jej przekrętką i zapewnił, że właśnie taką wersję usłyszał od pradziadka – popełniłby przestępstwo.

Na koniec przytoczę jeszcze jedną zuchwałość: „…ponieważ zacytowane w książce legendy, zamieszczane są w licznych publikacjach różnych wydawców, to wersje te mogą, lecz nie muszą być własnością publiczną.”

Jak z tego widać, prawa jednych autorów są większe niż drugich i wcale nie zależą od ich genialności, lecz od przebiegłości i tupetu pilnujących ich interesów prawników. I każdy - wystarczająco sprytny - może wykręcić się od odpowiedzialności za kradzież tematów.

Przytoczone zakazy mnie nie obchodzą, zresztą jak i cała książka. Krętactwa oburzyły mnie tylko gdy je czytałam. Nie przejęli się nimi i inni czytelnicy, bo bestseller pt. „Biegnąca…” stoi na bibliotecznej półce. Podczas, gdy baśnie Grimma, czy Andersena przekazujemy dzieciom z pokolenia na pokolenie, bezczelnie łamiąc prawa autorskie – tylko kto może dowieść - czyje?…

O ile skromniejszy jest Stwórca!
Gdy C.P.Estes kiedyś przestanie egzystować na Ziemi, na pewno nie będzie musiała zapłacić za używanie ciała i korzystanie z natury – należnych Bogu praw autorskich.

Choć pewnie będzie musiała rozliczyć się z absurdalnych praw, które dla swoich (wątpliwych zresztą) korzyści, z wydawcą dzieła swego życia, ustaliła.

Akcent Polski nr 3 - 2005

__________________________________________________________